Start / Blog / ADAMA walka z żywiołami, czyli o tym jak zamienił krakowski smog na gdański Sztorm.

ADAMA walka z żywiołami, czyli o tym jak zamienił krakowski smog na gdański Sztorm.

Ta wieść nas cieszy i smuci jednocześnie: Adam ORMO Orłamowski odpłynął na dalekie wody Bałtyku, by dołączyć do załogi studia SZTORM. Cieszymy się, że trafił z deszczu pod rynnę, czyli, w naszym tłumaczeniu: z dobrych rąk w dobre, z miejsca kultowego w sztormowe. A smucimy, bo będziemy za nim tęsknić, to pewne!

Z tej też okazji wzięło nas na wspominiki i odgrzebaliśmy archiwalny numer TATTOOFEST’u, do którego Adam, jeszcze za kultowej kadencji, udzielił wywiadu. Przeczytacie w nim m.in, że Adam, znany w „towarzystwie” jako ORMO, to nie tylko zdolny tatuator. Ten jegomość z niejednego pieca chleb jadł.

Teraz zasili szeregi gdańskiego SZTORMU, by w chwilach wolnych od pracy udawać się na spacery pełne melancholii, podczas których spoglądał będzie w morze i tęsknił za swoim stanowiskiem na antresoli w oldschoolowym Jubilacie.

Tak, Adam! Zamieniłeś widok na Wawel na złote plaże, ale nie waż się nie tęsknić! Życzymy Ci zawsze pomyślnych wiatrów!

Całość wywiadu z Adamem poniżej:

ORMO najstarszy praktykant świata

Każdy, kto choć raz miał przyjemność spotkać Adama, zamienić z nim parę zdań lub nawet opowiedzieć mu historię swojego życia podczas kilku godzinnej sesji, chce wracać i wracać… Poczucie humoru, otwarte serce i wielka pasja do tego co robi, sprawia, że tam, gdzie się pojawia, zawsze pozostawia po sobie dobrą atmosferę…i „mutanty Adama”. Poznaj jego historię.

Rozmawiał: Maciek Heczko

 Wspominasz jakoś swoją drogę do Krakowa? Jedziesz autostradą wpatrzony w dal, myśląc o tym co było i o tym co nadchodzi, łzy płyną Ci po policzkach, tęsknisz za rodzinnymi stronami?

Nie do końca tak to było (śmiech). Spakowałem jedną walizkę, wsiadłem do pociągu i trafiłem „na plebanię”, to był taki otwarty dom „digartowej braci” (przyp.red. nieistniejący już portal, zrzeszający grafików), przekimałem tam jakiś czas, później trafiłem do Andrzeja Bandyty, on mnie przygarnął jako współlokatora. W sumie to był to ciężki kawałek chleba, bo mieszkałem na tej samej ulicy, gdzie miałem biuro i nie mogłem nigdzie zdążyć (śmiech). Andrzej pracował wtedy na barze w Harrisie – trafiłem w samo piekło (śmiech). Którejś nocy puka do mnie i pyta, czy mogę mu umyć plecy… początek dobrego pornosa? Okazało się, że zamiast dziarki na palcach Davee mu machnął samuraja z kataną w zębach na całe plecy! Dzięki niemu poznałem Kult. Często mu towarzyszyłem podczas tatuowania. Już wtedy znajomi namawiali mnie, żebym się tym zajął, ale uważałem, że moje cartoony są jeszcze zbyt słabe…

 Pracowałeś jako grafik ?

Tak trafiłem do Krakowa, bo dostałem możliwość podjęcia pracy w firmie, z którą wcześniej działałem zdalnie. W moim rodzinnym Jarosławiu pracowałem w zakładzie kamieniarskim jako grafik układający epitafia na nagrobne płyty. Najsmutniejszy okres w moim życiu… Na co dzień, na etacie projektowałem nadruki, takie wektorowe na śmieszne kubki, kufle i inne porcelanowe badziewie.

 Cepelia?

Dokładnie, to co masz na turystycznych straganach na rynku, to w dużej mierze ode mnie (śmiech). Wcześniej zajmowałem się sporo rysowaniem satyry, stąd takie „śmieszne rzeczy”.

 Robiłem już wcześniej mały rekonesans, więc wiem, że do Krakowa przyjechałeś w 2009. Jak długo trwała Twoja zawrotna kariera w biznesie kubkowym?

Popracowałem tam trzy lata, później przeniosłem się do firmy robiącej gry komputerowe, a raczej telefonowe. Tworzyłem tam animacje, potem nauczyłem się modelować 3D. Wszystkie rysunki robię ręcznie, więc te wykonane ołówkiem musiałem przenieść do wirtualnego świata i poddać je dalszej obróbce.

 Jakieś sukcesy?

Większych tytułów raczej nie było, to były takie mobilne casualowe gierki na telefony. Szef naprawdę miał na imię Janusz i był „Januszem”, gdy zobaczył, że jestem leworęczny, a prawą ręką obsługuję myszkę, stwierdził, że mogę robić wszystko dwa razy szybciej (śmiech). Ogólnie z jednej gry potrafiliśmy tam zrobić trzy, więc biznes Januszowi prosperował dobrze, projekty mnożyły się ekspresowo. Później zacząłem pracować jako freelancer, nadal robiłem gry, tyle że dla innych firm, pracowałem w domu. To było w sumie smutne, taka pętla pracoholika, pracowałem dzień i noc. Potem znów trafiłem do studia zajmującego się grami i z moim „tarzan inglisz” pracowałem w międzynarodowym środowisku nad projektem strategicznej gry na Facebooka. Przyznam, strasznie mnie to męczyło, do tego stopnia, że jak tylko zobaczyłem ogłoszenie o pracę w Kult Tattoo, od razu wysłałem portfolio. Po rozmowie kwalifikacyjnej złożyłem wypowiedzenie, pomimo że w do Kultu poszedłem na bezpłatne praktyki.

 Czyli rzuciłeś się dość głęboko w nieznane i zawodowo, i nie ukrywajmy – finansowo. Uczyłeś się tatuować w Kulcie i pracowałeś na drugą zmianę?

Nie, tylko się uczyłem. Pracowała moja karta kredytowa! Życiowy zakręt – poszedłem do Kultu jako najstarszy praktykant na świecie (śmiech). To było trzy lata temu. Przychodziłem, rozkładałem stanowisko, podglądałem innych tatuatorów, testowałem sztuczne skóry, dużo, nawet bardzo dużo rysowałem, później zacząłem jakieś proste projekty na znajomych. Któregoś dnia prawie wyrzuciłem szefową ze studia, bo klienci często mylili sale i wpadali prosto do pracowni tatuatorskiej, gdzie witano ich słowami: recepcja obok. I tak weszła babeczka z dzieckiem na rękach… No co? Nie znałem wszystkich twarzy… Praktyki wspominam bardzo dobrze. Najczęściej zamykaliśmy studio o 22:00, wraz z moim serdecznym kolegą Sico. On wtedy tatuował sporo napisów…

 A ty nic (śmiech)!

Dokładnie – a ja nic (śmiech)! Później przyszedł czas, że zacząłem robić swoje autorskie flesze w promocyjnych cenach i jakoś tak się żyło z dnia na dzień. Po jakimś czasie zostałem „pełnoprawnym tatuatorem”, dostałem swoje stanowisko i szafkę, nie musiałem już się tułać i czekać aż ktoś skończy, żeby móc zacząć robić swój tatuaż. Na praktykach musiałem się czaić na jakieś wolne stanowisko, czasami zaczynałem dziarać o osiemnastej, a ze studia wychodziłem o drugiej w nocy. Później otworzyliśmy nowy lokal w Jubilacie i tam jestem do dziś. Wracając jeszcze do praktyk, było sporo śmiesznych historii, np. gdy przyjechał do nas Łukasz Żera i jako najstarszy praktykant na świecie podbiłem do niego pytając, czy kojarzy Łukasza Żerę (śmiech). Do Luka też zagadałem, czy zna Luka – strasznie się wtedy z tego śmiał, ale w sumie później zrobiłem mu tatuaż.

 Wracając jednak do początków, dowiedziałem się, że pierwszy raz tatuowałeś poza Kultem…

Tak, straciłem ten wianek wcześniej (śmiech). Gdy robiłem u Janusza, to pracował ze mną Szymon, taki koleżka cały wydziarany przez siebie. Pewnego dnia zaprosił mnie na chatę, spalił packa, dał mi maszynkę do ręki i powiedział: tutaj masz stopkę, naciągaj skórę i wypełniaj mi te puste miejsca. Zrobiłem czarne słońce, a on na to: pewna łapa, nie pierdolisz się. Wtedy chyba miałem pierwszą myśl, żeby się za to zabrać. Kupiłem walizkowy zestaw do nauki tatuażu i zacząłem kaleczyć banany, następnie swoje udo, a potem na chatę zaczęły przychodzić do mnie pierwsze świnki doświadczalne (śmiech).

 Projektujesz swoje autorskie tatuaże ręcznie, nie korzystasz z ipada, komputera itp.?

Tak wszystkie moje postaci powstają od zera, nawet te tatuaże, które przynosi klient, typu Myszka Miki czy istniejące kreskówki, rysuję na kartce ołówkiem, kredkami, potem je po prostu kalkuję. Korzystam z referencji, ale postaci powstają od zera. Zawsze staram się wcisnąć coś swojego.

 A swoje własne postacie ? Stworzyłeś jakieś swoje „ludziki”?

Tak może nie jakieś konkretne, to takie „mutanty Adama” (śmiech). Powstają one bardzo impulsywnie, z tym mam największą zabawę, po prostu przykładam ołówek do kartki i przelewam na papier to, co szumi mi w jajach, to jest bardzo niekontrolowane. Wydaje mi się czasami, że one żyją własnym życiem. Nie powtarzam postaci, zawsze powstają nowe. Nie nadaję im też pseudonimów. Najbardziej bawi mnie w tym efekt – sam jestem zaskoczony tym, co powstaje. Oczywiście nie dajmy się zupełnie zwariować, jest w tym sporo kontroli, ale czasem sam nie wiem co wyjdzie. Nie mam jakieś swojej ulubionej postaci, wszystkie kocham tak samo (śmiech).

 Masz wielu klientów na te „mutanty”?

Jest cała rzesza szalonych ludzi, którzy tatuują sobie kreskówkowe zwariowane postaci. Pozdrawiam ich serdecznie! Przychodzą też do mnie klienci, trochę tacy jak ja, zajarani jakimiś postaciami z dzieciństwa albo z obecnych czasów i chcą sobie je wydziarać.

 A są jakieś stworzone przez kogoś kreskówki, które lubisz tatuować szczególnie? Takie, które ktoś do Ciebie przynosi?

Na pewno Tytus, Romek i Atomek. Parę dni temu zacząłem projekt całych pleców oparty na tym komiksie. Wychowałem się na tej bajce, Papcio Chmiel miał duży wpływ na zrycie mi bani. Wydaje mi się, że wiele moich pomysłów bazuje na czasach mojego dzieciństwa. Wtedy dużo czytałem i oglądałem, byłem fanem komiksów! Ostatnio dostałem „na Mikołaja” całą serię Romka i Atomka, często do niej sięgam. Nie mam jakiejś ogromnej kolekcji, ale coś tam jest. Mam teraz w planie parę większych projektów, niektóre są w toku, z niektórymi ruszam już wkrótce. Plecy, ręce. Jak ktoś chce ode mnie jakaś większą, autorską pracę, zawsze chętnie ukłonię się w jego stronę z jakąś promocją, szczególnie jeśli zostanie moim konwentowym modelem (śmiech). Lubię robić duże rzeczy!

 Wracając do dzieciństwa… Od małolata jarała Cię plastyka? Kształciłeś się w tym kierunku?

Tak, ciągle bazgrałem po zeszytach, nieraz miałem z tego powodu problemy, bo niekoniecznie podobało się to moim nauczycielom. Wykształcenia plastycznego nie mam. Skończyłem turystykę i rekreację, a jeszcze wcześniej – po maturze – poszedłem do wojska.

 No proszę, zasadnicza służba wojskowa! Tam też rysowałeś?

Tak, sam się zgłosiłem, ale tam też miałem czas na rysowanie. W sumie to było takie bardziej harcerstwo. Myślę, że sobie ludzie to trochę inaczej wyobrażają, takie „alkoholowe harcerstwo” (śmiech). Jak się tam zgłosiłem, to wysłali na testy psychologiczne, czy aby na pewno jestem normalny. Natomiast z uczelnią było śmiesznie. Jak wyszedłem z woja, to moim oczom ukazał się jakiś budynek. Zapytałem kogoś: co to jest?. Powiedział, że uczelnia… No to poszedłem (śmiech)! Serio, nawet zrobiłem licencjat.

 Czy jest coś w Twojej zawrotnej karierze tatuatora, z czego jesteś szczególnie zadowolony? Coś, co ucieszyło Cię najbardziej, niekoniecznie nawet sam tatuaż?

Zawsze cieszę się, jak bezpiecznie wracam do domu z naszych szalonych wyjazdów na konwencje (śmiech). Zepsute auta, połamane części ciała, zaginięcia i odnalezienia. Mamy dobrą konwencyjną ekipę na wyjazdy.

 Jeździsz na wiele konwencji?

Na wszystkie, na jakie jestem w stanie. Daje mi to możliwość spotkania się z branżą, kontaktu z tymi wszystkimi wariatami, promocji moich „mutantów”, a także poznania nowych osób. Dla mnie konwencje są bardzo ważne. Jak ktoś chce siedzieć w studio, niech siedzi. Jeśli uważa, że nie ma takiej potrzeby, jego sprawa. Jak mówiłem wcześniej, mamy bardzo fajną, „kultową ekipę” na wyjazdy, nikogo na siłę nie ciągniemy. Na konwencjach chcę pokazywać te większe prace, o których już rozmawialiśmy, niekoniecznie robić tylko małe wlepy.

 A guest spoty? Bywałeś? Jeździłeś (śmiech)?

Co jakiś można spotkać mnie w studiu Art Force w Warszawie, gdzie znalazłem się właśnie przez Luka i w paru miejscach. Apropo’s guest spotów, osobiście uważam, że jest parę takich miejsc, które młodzi tatuatorzy powinni odwiedzić obowiązkowo… żeby przestać narzekać na swoje studio (śmiech).

 Chodzi Ci o warunki pracy?

Tak, szczególnie o to, ale ja nie nazwałbym tego pracą. Ciężko tak powiedzieć, gdy otwierasz oczy i już w niej jesteś. Często przy śniadaniu robię jakiś szkic, żeby zaskoczyć czymś fajnym klienta jak przyjdzie na sesję. W zasadzie zajmuję się tym 24 godziny. Dla mnie to jest po prostu zajawka, którą czasem można by nazwać ciężkim stopniem pracoholizmu, co słyszę często od mojej dziewczyny (śmiech). Wracając do guest spotów, w planach mam odwiedziny u Jubsa we Francji, gdzie zaproszono mnie już dawno, ale jakoś nie mogę się zebrać. Trzeba w końcu liznąć trochę tego świata (śmiech).

 Słyszałem też już o Meksyku (śmiech).

(Śmiech) Dostałem ostatnio wiadomość, że chcą napisać o moich „mutantach” w jakimś magazynie o tatuażach z Meksyku. To miłe, ktoś tam mnie zauważył, w zasadzie nie mnie, a moje prace.

 Sam masz mało tatuaży, przynajmniej jak na tatuatora (śmiech). Są jacyś artyści, których prace Ci się podobają, u których sam coś byś sobie strzelił?

Na pewno Bartek Kos, chciałbym, żeby zrobił mi cały front. Plecy raczej nie, bo nie będę ich widział (śmiech). Zresztą do Bartka jeżdżę w celach edukacyjnych, na guest spoty. Lubię jego prace i zawsze mogę coś podpatrzeć.

 Działasz jeszcze z jakimiś pobocznymi projektami?

Jest tego sporo, ostatnio zmutowany pikaczu pojawił się na driftującej beemce jako grafika, malujemy buty, lubię poświęcać wolny czas na takie projekty, spożytkować go w ten sposób.

Szykuje się parę nowych tematów, w sumie nawet całkiem sporo. Grunt to poznawać ludzi tworzących różne fajne rzeczy i współpracować z nimi w tej materii. Lubię to!

 Teraz spróbowałeś sił jako model, czego owocem są niesamowite zdjęcia, które możemy oglądać w tym numerze TATTOOFEST…

Bardzo chciałem, żeby do wywiadu foty zrobił Paweł Bajew. Jego prace zobaczyłem pierwszy raz dawno temu na digart.pl. Jak tylko dostałem info o wywiadzie, od razu zabrałem pod pachę mojego ulubionego modela Reksia i pojechaliśmy do Puław. Całą drogę na długich światłach i na każdym rondzie zły zjazd. Z Reksiem na pokładzie nawigacja nie szans (śmiech). Efekt widzicie sami, normalnie psychiatryk. Jeszcze na drugi dzień miałem kalkę na twarzy! Warto sprawdzić jego zdjęcia, to naprawdę porządna rzecz!

 Śledząc Twoje social media można zaważyć, że zajmujesz się wieloma rzeczami. Czy tatuowanie jest tym, co chcesz robić już do końca życia? Taki zawodem na stałe?

Tak, myślę, że na pewno! Jestem już stary (śmiech). Nie chcę zmieniać zawodu, postawiłem wszystko na jedną kartę i chyba w życiu nie byłem bardziej szczęśliwy, a zarazem zmęczony, ale zmęczony pozytywnie. Nie ma czegoś takiego, że się nudzę. Cały czas coś się dzieje, cały czas coś robię. Każdą lukę wypełniam jakimiś akcjami, ale najlepiej, żeby to wszystko przełożyło się na skórę klientów.

 Instagram @ormogedon